poniedziałek, 25 lutego 2013

Szewski poniedziałek

Jak większość ludzi nie lubię poniedziałków. A dziś w dodatku było szaro za oknem, więc o ósmej wpadłam na pomysł, że wezmę dzień urlopu na żądanie. Będę miała czas dla siebie, na to i owo, w domku. Na co? Na przykład, na zafarbowanie włosów i nałożenie maseczki ujędrniającej… Nie przypuszczałam jednak, że w piżamie i wałkach na głowie można przeżyć przygodę…

Dzwonek domofonu zabrzmiał dokładnie w momencie, gdy całość zgniłozielonej w kolorze, superodżywczej maseczki z glinki ułożyła się wdzięcznie na mojej twarzy. Wyglądałam jak koszmar z ulicy Wiązowej…
- Tak słucham? – rzuciłam do słuchawki domofonu.
- Poczta Polska. Mam dla pani Beaty paczkę…
- Proszę wejść! – czekałam przecież na przesyłkę z zakupioną na allegro, z „Maścią końską” dla mamy. Holender, jak ja przyjmę listonosza w tym zamaskowanym stanie? Zanim jednak zdążyłam coś zrobić z twarzą w zielonej mazi (w grę wchodziło jedynie zarzucenie chustki na głowę i utworzenie całunu), zadzwoniła moja komórka. Numer mi nieznany, odbieram więc, ale coś przerywa, nie słyszę dobrze, kto mówi. W tym momencie listonosz jest już pod drzwiami, otwieram, on patrzy na mnie, lekko chwieje się na nogach. Ja udaję, że niczego nie widzę, zajęta ustalaniem, kto do mnie dzwoni i czego sobie życzy.
- Halo, halo? Nic nie słyszę… - mówię do słuchawki, ignorując odrętwienie listonosza, jego zjeżone przerażeniem włosy, który trzymając oburącz sporą paczkę podsuwa mi drżącą dłonią listę do podpisania. Składam machinalnie podpis, on kiwa głową i szybko się odwraca, zbiegając po schodach, ja zamykam drzwi i kontynuuję rozmowę przez telefon. Dzwoni moja stomatolog… Też sobie wybrała moment!
Po omówieniu ważnych kwestii dotyczących planu wszczepienia implantu zębowego mam wreszcie czas zająć się paczką. Coś ona duża – jak pudełko butów, a przecież maść zmieściłaby się w połowie  albo jednej trzeciej tej objętości. Dumając nad rozrzutnością internetowych sprzedawców rozcinam papier i moim oczom ukazuje się... pudełko od butów, oklejone taśmą. Rozcinam ją, w środku para czarnych, krótkich kozaczków. Rozmiar się zgadza: 38.
- Rany boskie! – przemyka mi przez głowę przerażająca dla hipochondryka myśl – czy ja mam już starczy uwiąd? Zapominam, co kupuję w Internecie??? Buty zakupiłam, a nie pamiętam? Wprawdzie nie dalej jak wczoraj zamokły mi moje czarne kozaczki i myślałam o wymianie, ale to był dopiero pomysł, więc kiedy zdążyłam go zrealizować, co, gdzie i jak? Podwójne życie prowadzę czy co??? Czekałam na maść końską, a ktoś mi kopytka przysyła????
Olśniło mnie jednak po chwili: to nie jest mój zakup! Co jak co, ale butów używanych nie kupowałabym. Całkiem upewniona o pomyłce chcę sprawdzić, kto to wysłał. Na kopii etykiety adresowej nic nie widać. No to sprawdzam odbiorcę, ale nie ma tu mojego nazwiska i adresu tylko coś niewyraźnego, lecz ulica jest czytelna: to… Plac Grunwaldzki, a więc nie moja! Doczytuję jeszcze drugi wiersz: Pasaż Grunwaldzki (to nazwa galerii handlowej). O kurczę, listonosz pomylił paczki!
Co teraz? Muszę iść z paczką na pocztę i poinformować o pomyłce. Czekam kwadrans, by zielona maź zastygła w zielone błoto na mojej twarzy. Skóra jest dzięki temu mocno ściągnięta, i gdybym miała teraz krzyczeć albo, na przykład, zjeść posiłek – groziłoby to rozerwaniem ust… Usuwam wreszcie maseczkę, trudząc się dobre kilka minut i używając szorstkiej rękawicy kosmetycznej oraz dużych ilości ciepłej wody. Udało się! Po godzinie jestem już gotowa udać się na pocztę. Po drodze jednak wstępuję do zieleniaka po drobne zakupy warzywne, ale niefortunnie parkuję auto – pod drzewem, na którym trwa wielka uczta małych ptaszków. Może to wróble, może sikorki, ale nie mam czasu się przyjrzeć, bowiem w ciągu paru sekund zostaję zaatakowana ptasimi kupkami: na mnie i na samochód spada prawdziwy grad – są dziwne: glutowate, ciągnące się, długie, w kolorze jasnozielonym (ten kolor mnie dziś prześladuje…). Widzę to dokładnie, bo jakaś setka rozpluskuje się na dachu i masce samochodu, kilka pada obok, jedna w świeżo dziś umyte i zafarbowane włosy. Nawet podczas chowania zakupów do bagażnika jego wnętrze nie zostaje przez ptaszęta oszczędzone – kilka seledynowych glutów wpada do środka. Wciskam się do auta, czując się jak na „Ptakach” Hitchcock’a i osłonięta już dachem spoglądam w górę: drzewo jest obrośnięte jemiołą i to jej owoce są taką smakowitą, przeczyszczającą ucztą dla ptaszków… Z malowniczym glutem we włosach, którego za nic nie mogę usunąć, oddalam się na pocztę.
W urzędzie zgłaszam reklamację. Gdy pani z okienka wychodzi na zaplecze poszukać numeru komórki do gapowatego listonosza, dzwoni moja komórka. Znów nieznany numer… Kobiecy głos zaczyna nieśmiało pytaniem, czy czekałam dziś na paczkę. Od razu rozumiem, że dzwoni do mnie osoba, która odebrała moją paczkę, a ja może mam jej. Pani mi tłumaczy, że odebrała, podpisała, trochę się zdziwiła, że taka mała ta paczka, ale dopiero po otwarciu i znalezieniu maści końskiej prawdziwie się zdumiała… Okazuje się, że to stoisko obuwnicze w Pasażu Grunwaldzkim, więc postanawiamy z panią wymienić się paczkami. Wraca urzędniczka i bezradnie rozkłada ręce: listonosz jest nieosiągalny. Pocieszam ją, że moja paczka sama się odnalazła, i że idę właśnie dokonać paczkowej wymiany. Pani na poczcie oddycha z ulgą. Ja również.
Z łatwością odnajduję sklep obuwniczy, który ma moją cenną paczkę z maścią końską na bóle stawów. Sprzedawczyni też jest ubawiona pomyłką listonosza. Przez chwilę zastanawiam się, czy to nie palec Boży ta pomyłka – może powinnam kupić sobie nowe kozaczki, ale poziom wyprzedaży mnie nie zadowala – buty są, nawet ładne, ale wciąż dość drogie. Odpuszczam więc i wracam do auta. Nie mogę pozwolić, by moja Bella wyglądała tak jak wygląda: żałośnie okupiona. Jadę do mojej myjni ręcznej, której właściciel zawsze wita mnie z galanterią: o, moja księżniczka przyjechała. Załapuję się na szybki prysznic „odkupiający”, ale szef nie jest dziś rozmowny: nie uśmiecha się wcale, jakiś taki smutny, nie prawi mi komplementów. Może to przez tego gluta we włosach? Zagajam, że mam szewski poniedziałek, na co on, że ma szewski do kwadratu, prawdziwą masakrę… Widzę, że człowiek nieszczęśliwy, więc nie drążę tematu.
Wracam wymytą Bellą do domu i umieszczam w bezpiecznym (od jemioły) garażu. Sama idę wymyć głowę z gluta. Po raz drugi tego poniedziałku…


4 komentarze:

  1. "Kurka wodna" to miałaś poniedziałek, wprawdzie treblinek szukać nie musiałaś ale i tak się nachodziłaś/jeździłaś no i dobrze że Ci do Belli wody nie nalali.
    A następnym razem zmień kuriera, kurka wodna :-)
    Uściskujemy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Hahaha, dziękuję wczorajszemu poniedziałkowi, bo mogłam przynajmniej napisać opowiadanko - tym razem w 100% prawdziwe :-) A na wybór dostawcy paczki nie miałam żadnego wpływu niestety - to nadawca wybrał Pocztę Polską... Zresztą nie wiem, czy listonosz przeżył, bo jak był sercowy to mógł paść trupem z przerażenia, dlatego pani z poczty się do niego nie dodzwoniła. W każdym bądź razie mój mąż zawsze reaguje na mnie w maseczce kosmetycznej z jednakowym przerażeniem...

    OdpowiedzUsuń
  3. Choć szewski, to i tak wesoły poniedziałek:-)) Hmm gdzie tu SIŁY szukać... hahaha:-))

    OdpowiedzUsuń
  4. ...no mógł paść trupem, wrażeń ostatnio sporo, jakieś meteoryty spadają z hukiem na planetę to jak zobaczył w drzwiach postać w zielonej mazi jak nic pomyślał jak nic że to zielone ufoludy zajęły już ziemię. No i dziwisz mu się że chłopina się chwiał na nogach. A jak dziennie kilka/kilkanaście kakich zielonych widzi :-) to na trzeźwo nie daje rady. :-)

    OdpowiedzUsuń