środa, 6 lutego 2013

Podróż w uszach słonia

Na Symi, greckiej wyspie, podróżowałam w... uszach słonia morskiego! Poznałam tam obyczaje tego rzadko spotykanego stworzenia oraz nauczyłam się robić afrodyzjakalną potrawę ze słoniny...


Piękne, muskularne uszy słonia morskiego ujrzałam po raz pierwszy w... sklepie z gąbkami na Symi, znanej jako wyspa poławiaczy. Na wyspę można się dostać promem z Rodos. Jest to niewielka, romantyczna (pomijając te palety z cegłami na pierwszym planie), skalista orgia chwastów i kłujących krzaków, wydobywająca się w dość przypadkowym miejscu z morza. W porcie, wbrew sile greckiej tradycji kolorystycznej, ulokowały się różnokolorowe domy...
Mieszkańcy wyspy poławianie gąbek traktują poważnie, a produkty swej pracy sprzedają po bajońskich cenach. Mam jednak pewne podejrzenia, że gąbki są poławiane w jakichś innych, może azjatyckich morzach i wcale nie zdziwiłabym się, odkrywając na nich stempel „made in Vietnam”. Miałam bowiem tego typu zdarzenie na pustyni w Jordanii, gdy pewien urodowo zabójczy Beduin nabył mnie drogą kupna za jednego wyliniałego wielbłąda od mojego zdesperowanego (wtedy 15-letnim) pożyciem małżonka. Beduin natychmiast przystroił mnie w najprawdziwszą beduińską chustę, którą miałam od tej pory zakrywać sobie głowę, jak wszyscy mieszkańcy pustyni. Jakież było moje zdumienie, gdy siedząc w moim nowym domu-namiocie w sercu Wadi Rum i przygotowując kąpiel w wielbłądzim mleku, na ofiarowanej mi chuście odkryłam metkę „made in China”! Dzięki azjatycko-bliskowschodnim kontaktom handlowym mogłam zresztą uciec z pustyni, bo okazało się, że na wyposażeniu karawany są także chińskie skuterki oraz jedna zdezelowana rakieta międzykontynentalna, której uprowadzenie pozwoliło mi wrócić do Wrocławia (i do męża, ku jego zmartwieniu, bo do wielbłąda zdążył się już przyzwyczaić...).

Ale wróćmy na Symi - w portowym sklepiku było wiele okazów ładniutkich gąbek, ale najbardziej zafascynowały mnie uszy słonia, wydobywane z morskich otchłani:


Wytrawni poławiacze używają do tego celu kosmicznych skafandrów z epoki mezozoicznej. Gdy oczarowana ich niezwykłą urodą, przymierzyłam je w sklepie, stało się coś dziwnego. Chyba zostałam wzięta za słoninę, bo wpadłam w trąbę pewnemu „słoniu” morskiemu, który akurat wynurzał się w pobliżu sklepiku, w poszukiwaniu lunchu. Słoń zbadał mnie organoleptycznie, co było z jego strony dość odważne, gdyż zewsząd wpływały i wypływały wielkie niczym „Titanic” okręty, dudniąc niemiłosiernie pokładowymi syrenami, aż im ogony spadały. Dzięki jednak zawieszonej na mej szyi lornetce słoń uznał mnie za niejadalną i mogliśmy nareszcie pokonwersować jak przyjaciele, a nie jak danie główne z ludożercą... Oto, czego dowiedziałam się o tych niespotykanych nigdzie indziej stworzeniach!

Życie, obyczaje i moralność słonia morskiego
Słoń morski (elephantus pelagus) żyje na dnie morza, tylko w okolicy tej gąbkowatej greckiej wyspy. Wygląda jak słoń afrykański, tyle, że w miejscu trąby jest wąż (strażacki albo gumowy, w zależności od pory roku), uszy jak na zdjęciu, ciało ma dość kuliste i miękkie w dotyku. Jest porośnięty wełną słoniową, składającą się głównie z polietylenu (słonie robią sobie sierść z butelek PET, które turyści wyrzucają za burtę z promów). Sierść słoni morskich ma kolor: żółty (butelki po fancie), zielony (po sprajcie), fioletowy (nie wiadomo dlaczego taki wychodzi z butelek po coli). Z sierści odłowionych słoni, Greczynki z Symi robią sobie koronkowe torby na zakupy, ale nie mają ich jak używać, bo na Symi nie działa żaden supermarket!
Wróćmy jednak do żywych słoni, biegających na swoich słoniowatych pięciu nogach (sic!) po dnie morza. Cały słoneczny dzień uganiają się za strawą, którą stanowią: niedopałki papierosów, zużyte szczoteczki do zębów, ości zjadanych tonami przez Greków ryb, kapsle, igły kaktusów. Podobno lepiej nie pytać słonia, co jadł na obiad, bo odpowiedź zajmuje mu dwa lata.  Metabolizm słonie mają niewiele szybszy od granitowego głazu, więc między posiłkami śpią, zazwyczaj grzmiąco chrapiąc (jeśli usłyszycie odgłos teksańskiej piły mechanicznej połączony z kichaniem i waleniem piorunów – to właśnie to), albo oddają się figlom-miglom, często z osobnikami tej samej płci, bo nie mają czasu ani atłasu na szukanie przeciwnej. Poza tym trudno jest rozpoznać płeć partnera, gdyż każdy z nich jest zawile porośnięty wspomnianą już sierścią. Czasami bywa, że dany słoń sam nie wie, jakiej jest płci i musi dmuchnąć w balonik albo kogoś o to zapytać, np. poławiacza gąbek. Poza tym słonie morskie mają łagodny charakter i są dość nieśmiałe. Nie umieją jeździć na deskorolce, nie znoszą jajek, nie hodują kukułek w zegarach i w życiu nie uprasowały sobie nawet końca trąby. Niestety, wiele słoni narkotyzuje się pastą do butów, a niektóre osobniki kradną z plażowych leżaków porzucone przez turystów stringi.
Bardziej wyrafinowane mentalnie słonie śpiewają tankczańskie songi, okrutnie fałszując i wywołując podwodne trzęsienia ziemi (jedno z nich zatopiło niejaką Atlantydę), albo zbierają porcelanę, tzn. muszle i muszelki. Gromadzą je w podmorskich składach, by w nich przebywać, odkurzać swoje zbiory z koralowców i słuchać muzyki dalekich oceanów - z muszli.
Tyle opowiedział mi o sobie i swoich pobratymcach świeżo poznany słoń morski o wdzięcznym imieniu Filostratus Panaginajkos. Natomiast życzliwe Greczynki z wyspy podały mi rewelka-przepis na potrawkę ze słoniny, działającą, jak wszystkie owoce morza – seksopopędnie! Gorąco zachęcam do ich przyrządzenia – może nie jest łatwe zdobycie wszystkich składników (jak to w afrodyzjaku), ale efekty są podobno wstrząsające...

Afrodyzjakalna potrawka z uszu słonia dla 2 osób:
Potrzebne będą następujące składniki:
-        uszy słonia (2 szt.)
-        hektolitr wody morskiej (można sporządzić roztwór wody z kranu i soli morskiej zakupionej w supermarkecie, o ile elektrociepłownia udostępni jeden ze swoich baniaków...)
-        zielony włoski makaron albo japońskie algi używane do sushi
-        maść tygrysia, tzatziki, parmezan,
-        garść biedronek, dobrze utłuczonych w moździerzu
-        słoneczniki, w całości z pestkami.

Uszy słonia gotujemy w baniaku elektrociepłowni do miękkości (około 300 lat). Następnie dorzucamy makaron z bazylią (zielony) lub japońskie algi (też pasują) i gotujemy wszystko jeszcze chwilę, by makaron był al dente, a algi al algi. Odcedzamy uszy i makaron, używając do tego celu całej sieci ciepłowniczej miasta. Teraz układamy potrawę na talerzach (przybranych słonecznikami) i polewamy sosem (do tego właśnie potrzebna była maść tygrysia, tzatziki i  tłuczone biedronki). Jeśli ktoś lubi rzadszą konsystencję sosu, może dodać do niego jogurt naturalny. Na koniec danie posypujemy tartym parmezanem lub tniemy ser na delikatne płatki. Zjadamy, o ile byliśmy przezorni i zmumifikowaliśmy się (albo zahibernowali) z partnerem(ką) na początku gotowania uszu.

Tekst i zdjęcia: Beata Łukasiewicz

Ten tekst napisałam kilka lat temu na konkurs Podróże z jajem, zorganizowany jako impreza towarzysząca Festiwalowi Podróżników w Krakowie. W założeniu miał być humorystyczny i podróżniczy...

 

 

 

 

 

1 komentarz:

  1. ...niezwykłe stworzenie ten Łoń ;-)
    Przepis na potrawkę ? a jakże pobrany . zmodyfikowaliśmy go dodając ziele lubczyku i pazur kocicy tak żeby bardziej swojski był. :-)
    Serdeczności.

    OdpowiedzUsuń