czwartek, 28 lutego 2013

Bomba biologiczna

Komunikowanie się za pomocą Internetu to fajna rzecz, ale gdy wirtual przemienia się nagle w real i przyjmuje postać... szczenięcia, trzeba pomyśleć o tym, jak pogodzić obie rzeczywistości... Takie zmartwienie miały Ania z Olą...

Siedziałam właśnie u Ani w domu i jak zwykle urzędowałyśmy przy kompie. Szalałyśmy w necie gadając z różnymi osobami na calutkim świecie, gdy... zadzwonił dzwonek u drzwi. Ania poszła otworzyć. To jakiś mężczyzna w uniformie firmy kurierskiej „Wyślemy wszystko” z małym bagażem w ręce:

-        Mam dla pani przesyłkę!

-        Dla mnie? – zdziwiła się Ania.

-        Tak, dla Anny Radeckiej. Proszę podpisać.

-        To ja, rzeczywiście. Ale, ale... od kogo?

-        Nadawca jest na... gdzie to na tej budzie może być napisane, hm...? – zamruczał kurier pod nosem i zaczął oglądać przenośną, plastikową... klatkę dla zwierząt. O, tu jest! – powiedział, wręczając Ani małą budę z... psiakiem w środku. Żywym! Najżywszym na świecie, bo właśnie wysunął różowy języczek, by polizać palec Ani.

-        To chyba jakaś kosmiczna pomyłka! – wyszeptała Ania, z czułością patrząc na pieska. (Która z nas z czułością nie patrzy na małego pieska?)

-        Proszę pani, zwrotów nie przyjmujemy! Jak pani chce to odesłać, to trzeba zamówić kuriera i zapłacić. I wiedzieć, komu zwrócić... To była szczególna przesyłka, nadana dzisiaj, bo wie pani, węże, krokodyle, słonie i psy - wyliczał kurier - musimy dostarczyć w ciągu kilku godzin.

-        A wielbłądy mają więcej czasu? – wtrąciłam się z prawdziwym zainteresowaniem. Ania nie dała mi się jednak tego dowiedzieć:

-        Pan zwariował! Jakie węże i krokodyle??? No, a poza tym musi tu gdzieś być wpisany nadawca! – zdenerwowała się Ania.

-        To niech pani poczyta... – powiedział kurier i... umknął, mało sobie nóg na schodach nie łamiąc. Usłyszałyśmy tylko jego szalony śmiech Drakuli, gdy był już na dole. Mocno podejrzane.

-        „Stowarzyszenie Wielbicieli Ani, ulica Sercowa 7, 00-001 Obejmijmnie...” – moja przyjaciółka przeczytała mi powoli napis na naklejce (jakby był pisany hieroglifami egipskimi).

-        Ale czad! Dziewczyno, masz wielbiciela, własne stowarzyszenie i psa! – oświadczyłam radośnie, wyjmując szczeniaczka, tę psią słodycz, z budy. Nieważne, od kogo. To i tak na pewno jakiś pomyleniec (miałam na myśli darczyńcę).

-        Nie wygłupiaj się, Ola! Rodzina mnie z domu wyrzuci. To jakiś żart? – Ani najwyraźniej włączył się mózg.

-        Może i żart, ale zobacz, jaki on jest słodki! I pewnie chce mu się pić, albo jeść. Chodź, musimy się nim zająć. Pomyśl, w jakim ty byś była stanie, gdyby cię ktoś wysłał pocztą?

-        W bardzo złym! Na pewno pogryzłabym kuriera!!! – wrzasnęła Ania, aż piesek przysiadł ze strachu na swojej słodkiej, psiej pupce i zrobił siusiu na dywanie.

Godzinę później maleństwo było nakarmione i spało słodko w starym swetrze Ani, z którego zrobiła mu legowisko w pokoju. Z rękawa wystawał mu tylko pyszczek. Wyglądał jak ocean niewinności.

-        Musiał być bardzo zmęczony, biedactwo – powiedziałam, patrząc na niego ze smakiem miodu w ustach. - Jakie damy mu imię? Może Bąbel?

-        Bąbel albo Balbina. Mniejsza z tym. Teraz zamierzam znaleźć tego typa, ofiarodawcę, pożal się Boże. Jestem pewna, że to któryś z naszych znajomych z fejsa albo naszej klasy  – powiedziała Ania z dość zawziętą miną.

-        Czemu jesteś zła? To przecież niezły numer, ej, nie bierz tego tak poważnie! Pomyśl, że masz jakiegoś wielbiciela, którego stać na... psie szaleństwo!

-        A jak on zechce przysłać mi słonia kurierem, to co???? Na jakiegoś palanta trafiłam, słowo daję. Dobrze Ci mówić, ty to masz przynajmniej porządnych wielbicieli! Wolałabym twoich, wiesz!

Fakt, moi znajomi z netu to są dopiero „goście”! Weźmy numero uno: Redwana z Algierii, który ostatnio zrobił stronę w Internecie  i jest to strona o „naszej miłości”. Zamieścił tam fotomontaże swoich i moich zdjęć (które mu wysłałam e-mailem, a poza tym rozmawiamy za pomocą kamery internetowej, więc sobie poskanował) i opowiedział tam po angielsku, jak bardzo jest we mnie zakochany, jaką jestem cudowną dziewczyną i w ogóle... Strasznie to romantyczne! Czuje się prawie jak gwiazda show-biza. A „ola” po arabsku znaczy „raj” podobno. Więc mam mieć jak w raju... Redwan chce przyjechać do Polski na wakacje. Przysłał mi już nawet „gościnne” prezenty: sukienki arabskie – tak zwane galabije (w jednej wystąpiłam ostatnio na Sylwestra) w różnych kolorach i pierścionek z czerwonym kamieniem, nie wiem, może nawet jest złoty...

Drugi korespondent, Ajman z Dubaju, jest bardzo bogatym przedsiębiorcą i dopiero co oświadczył mi, że kupił fabrykę cukierków w Tajlandii i będzie tam produkował nowość – czekoladowe cuksy o nazwie... Oleńka! Proponowałam mu, żeby je krócej nazwał, może właśnie „Ania” (przez wzgląd na moją superprzyjaciółkę), ale Ajman powiedział mi, że „ania” po arabsku oznacza... sprzęt gospodarstwa domowego, więc jak kupi fabrykę czajników, moja przyjaciółka ma to jak w banku! Ania chciała więc, by nam przysłał chociaż pocztówkę z tego Dubaju, ale Ajman uważa, że prezent musi być dostosowany wartością do osoby obdarowanej, więc dla nas to tylko brylanty wchodzą w grę. Okej, mogą być te brylanty, byle dobrze wysmażone i z cebulką...

Fajnie tak sobie pisać w wirtualu, bajerować facetów, mieć wielbicieli, którzy produkują cukierki o twoim imieniu i w ogóle, ale dzisiejszy numer z psiakiem przestał być wirtualny. Rzeczywistość wkroczyła brutalnie w nasze, z Anią, sieciowe i codzienne życie. Musiałyśmy się zastanowić, co zrobić z Bąblem-Balbiną!

-        Myślę, że trzeba zadzwonić do tej firmy kurierskiej i zdobyć prawdziwy adres nadawcy! – powiedziałam po głębokim namyśle. - Przecież ktoś musiał za to zapłacić - za przesłanie psa, budę. A miasta Obejmijmnie nie ma nawet na mapie!

-        Masz rację, firma jest tu najważniejszym ogniwem. Muszą wiedzieć! Tylko czy nam powiedzą, może to jakaś tajemnica?

-        No coś ty, a jak by ktoś chciał prawdziwą bombę ci podesłać, to co? Też będą wtedy tacy tajemniczy?

-        Bąbel to jest bomba! Biologiczna... – powiedziała Ania, z wyrzutem patrząc na psiaka, który darł w  strzępy swoje niedawne legowisko. Wyspał się, najadł, to teraz czas porządzić.

-        Jedziemy tam! – zarządziłam. –Weź tylko tę naklejkę z przesyłki. To nasz dowód nadania i odebrania.

Po dotarciu do siedziby firmy kurierskiej „Wyślemy wszystko” (nadmieniam, że jechałyśmy trzema tramwajami, a potem autobusem, bo to aż na peryferiach miasta) - niewiele się jednak dowiedziałyśmy. Pan w recepcji nas zwyczajnie wyśmiał, aż mu się brzuch trząsł. Powiedział, że nie przyjęliby do doręczenia przesyłki od nieistniejącego nadawcy!

-        Stowarzyszenie Wielbicieli.... hahahaha... Obejmijmnie.... hahahaha – mało nie dostał czkawki! Wyszłyśmy stamtąd złe.

-        I co teraz, Holmesie? – zapytała Ania, siadając na murku.

-        To sobie poczekamy na tego „naszego” kuriera”? Przecież go poznamy. Jeśli tu pracuje, to musi się kiedyś pojawić!

-        Na pewno, o północy... Poza tym nie bardzo pamiętam, jak wyglądał, tylko ten jego drakulski śmiech... – rzekła ponuro Ania, próbując mi zaprezentować odgłosy, wydawane wtenczas przez kuriera. Wyszło coś jakby sowa huczała do pustej beczki.

-        Ale się śmieje ta mała! – powiedział przechodzący obok nas mężczyzna do kolegi. Obaj byli w uniformach kurierskich. - Śmieje się całkiem podobnie, jak ten przyjęty ostatnio do pracy, no wiesz, Adamski czy jakoś tak...

-        A.... rzeczywiście, masz rację! Może to ktoś z rodziny Adamsów? Hehehehe.... – zaśmiali się obaj i zniknęli w magazynie.

-        No widzisz, nawet wiemy, jak się nazywa! – wykrzyknęłam z triumfem, gdy mężczyźni się oddalili. – Idę sprawdzić o której kończy swoją pracę... Zaczaimy się po prostu na niego! – postanowiłam.

Nie musiałyśmy długo czekać. Za trzy kwadranse nasz kurier wynurzył się zza węgła. Zastąpiłyśmy mu drogę z obu stron.

-        O, o! Ja panie chyba znam – powiedział pewny siebie, jakby zdawał egzamin maturalny.

-        Tak, przyniósł nam pan psa. Chcemy wiedzieć, od kogo była przesyłka! – byłyśmy stanowcze. Jak kat przy gilotynie.

-        Nie mogę tego wyjawić. Obowiązuje mnie tajemnica służbowa! – powiedział zdecydowanym głosem kurier.

-        W takim razie zgłaszamy na policję, że dostałyśmy od pana bombę! – zagroziłam.

-        Jaką bombę? To był szczeniaczek, zresztą śliczny, sam pomagałem... – tu wyraźnie ugryzł się w język.

-        To jest bomba proszę pana! Bomba biologiczna! Nie wykręci się pan, znamy swoje prawa! – zablefowała Ania. – I co pan sam pomagał!!! – wrzasnęła groźnie, by nie myślał, że mu odpuścimy.

-        No dobra, wszystko wam powiem. Mam kuzyna, młodszego ode mnie, jest w waszym wieku. Odkąd pracuję jako kurier ciągle mnie męczył, bym pomógł dostarczyć niezwykłą przesyłkę pewnej dziewczynie, w której się zakochał, a jest zbyt nieśmiały by jakoś zwrócić na siebie uwagę. W końcu się zgodziłem. I to cała prawda. Sam pomagałem mu wybrać pieska w schronisku...

-        Tylko tyle? – zapytałam.

-        Jak to „tylko tyle”? – zwróciła się do mnie Ania. – Wreszcie jakiś porządny człowiek, który lubi zwierzęta i... dawać prezenty kobiecie! I jest realny, nie z jakiegoś Dubaju czy Algierii, ale z tego samego miasta. Uffff...

-        No, to remis między nami... – ucieszyłam się.

-        Czy może pan dać mi w takim razie namiary do darczyńcy, bym mogła za pieska podziękować? – zapytała niewinnie Ania.

-        Tak, jestem na to przygotowany. Oto adres... – kurier pogrzebał w kieszeniach i podał jej świstek papieru.

-        Kocham_Anie@wp.pl - wyczytała powoli, jakby miała przed sobą egipskie hieroglify. Gdzieś w tle słyszałam zgrzytanie zębów.

-        Witaj w klubie!- powiedziałam wesoło do mojej najlepszej przyjaciółki.

Tekst: Beata Łukasiewicz©, zdj. tapeta-na-pulpit.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz