poniedziałek, 25 lutego 2013

Skandal


Justyna staje się wbrew swojej woli bohaterką skandalu na imprezie u przyjaciółki. Wzburzona wybiega z mieszkania jeszcze przed dwunastą. Na tym nie koniec jednak jej kłopotów...

Wieczór sylwestrowy ciągnął się w swoim wolnym rytmie – niczym nudna lekcja (albo program dla rolników o hodowli kurczaków). Nie było jeszcze 22.00, więc wszystko niby dopiero się rozkręcało. Prawdę mówiąc, rozkręcało się tak od jakichś dwóch godzin i poza oznakami coraz większego upojenia alkoholowego u chłopaków oraz irytująco piszczącego śmiechu dziewcząt (z tych samych powodów) - niespecjalnie widać było zwiastuny tzw. „dobrej zabawy”. Brakowało wyraźnie duszy towarzystwa, która to wszystko rozrusza, albo weźmie tuzin gości w garść i coś sensownego wymyśli. Nie można było w tej kwestii liczyć na gospodynię – moją przyjaciółkę Kaśkę, bo zbyt mocno była zajęta swoim nowym odkryciem – zielonookim Mateuszem, wydobytym na światło dzienne z mroków klubu „Bury krokodyl”... Nie miałam jej tego za złe, ja też byłam kiedyś zauroczona...
Tak naprawdę nudziłam się przeokropnie w ten sylwestrowy wieczór. Pewnie dlatego, że przyszłam tu sama. Wokół mnie  właściwie tylko amoniakalne (by nie powiedzieć „maniakalne”) pary, zajęte wyłącznie sobą. Ja, niestety, od miesięcy nie miałam kogo zaprosić, więc wiadomo było, że w takich towarzyskich konstelacjach wieczór będzie stracony. Cóż jednak miałam za wybór? Wolałam znaleźć się w gwarze nawet kosztem  kilku niekoniecznie miłych, ludzkich twarzy, niż samotnie spędzać wieczór w domu. Lubię samotność, ale nie w sylwestra! Nie będę więc narzekać!
Sięgnęłam po koreczek z żółtego sera, jednocześnie dokładnie przyglądając się parze, która tuż obok mojego fotela oddawała się namiętnym pocałunkom. Moja osoba, ukryta w zacisznym kącie pokoju tanecznego w niczym im nie przeszkadzała. To była Marta i Robert, od trzech miesięcy „totalnie” (zdaniem Marty) w sobie zakochani. Jego dłonie błądziły właśnie po jej krągłych pośladkach, a usta prawdopodobnie szykowały się do krwawej operacji – na mój gust chciały odgryźć dziewczynie... szyję. Naszła mnie dziwna refleksja: gdy patrzy się z boku, niezaangażowanym emocjonalnie okiem na ludzi ogarniętych pożądaniem, to oni zawsze wyglądają śmiesznie albo niesmacznie... Cóż, niech im tam będzie – szczęściarze, mają siebie... Sama chętnie potrenowałabym pocałunki z kimś miłym, zwłaszcza w taki szczególny wieczór, jak dzisiejszy. Zajęta obserwacją nie zauważyłam, kiedy zbliżyła się do mnie Kasia:
-        Dobrze się bawisz, Juju? – spytała mnie pieszczotliwie, z troską w głosie.
-        Jasne, ten koreczek (tu wskazałam resztki żółtego sera na bambusowym patyczku) właśnie poprosił mnie do tańca! W kolejce czeka jeszcze śledź w śmietanie.
-        Nie wygłupiaj się! Przykro mi, bo widzę, że się nudzisz, przecież cię znam! Wkurzona jestem, bo miał przyjść ten mój głupi kuzyn, ale pewnie się rozmyślił. Przynajmniej byś mogła z kimś pogadać.
-        Z głupim? A poza tym, co mu nagadałaś, że się wystraszył? Że wypadają mi zęby?
-        W ogóle mu o tobie nie mówiłam, bo by pomyślał, że was sobie swatam, i tym bardziej by nie przyszedł! Taki dziwny jest.
-        O, jaki cwany. A nie swatasz nas?
-        Skądże!
-        A właściwie – to dlaczego nie?! – Bawiło mnie zakłopotanie Kaśki. – Okey, okey. Jest jak jest, ale radzę sobie.
-        Na pewno?
-        Na pewno. Idź już do Mateusza, bo zatęskni się tam w kuchni na śmierć!

Spojrzałam na zegarek. O rany, jeszcze półtorej godziny do północy i będzie można się stąd wreszcie stlenić. Sylwester zostanie „zaliczony”. Tylko jak wytrzymać tyle czasu? Postanowiłam ruszyć się z mojego kącika i pójść na zwiady do kuchni. Towarzystwo rozpełzło się po zakamarkach dużego domu rodziców Kaśki. Czułam się okropnie samotna. W kuchni nie było nikogo. Pochyliłam się przy lodówce, usiłując wyjąć z dolnej półki sok w kartonie, gdy nagle ktoś objął mnie od tyłu. Czyjeś dłonie zacisnęły się na moim brzuchu, a potem zaczęły zmierzać nieco wyżej. Chciałam się wyprostować i uwolnić z tych niemiłych mi pieszczot. Czyjeś ręce trzymały mnie jednak jak w kleszczach albo w imadle.
-        Przepraszam, czy nie zostałam z kimś pomylona? – chciałam zagaić rozmowę i upewnić się, kto mnie trzyma w tych dziwacznych objęciach.
-        Na pewno nie, Justyna! Na końcu świata poznam ten tyłeczek... Od dawna mi się śnisz po nocach. – O rany, to Robert, ukochany facet Marty! Miał trochę kłopotów z wysławianiem się, ale sens zdań dotarł do mnie aż zbyt dobrze!
-        Robert? – poczułam, że uścisk nieco zelżał. Obróciłam się więc bokiem do napastnika, bo ta „tylna” pozycja zdecydowanie mi nie odpowiadała. Chłopak rzucił się ku mojej szyi i podobnie jak Marcie pół godziny temu, usiłował ją chyba przegryźć! – Facet, co ty wyczyniasz? – zirytowałam się nie na żarty. Sytuacja stawała się obleśna, ale niestety, nijak nie mogłam się od niego uwolnić. Chwyt był chyba po pijacku zacięty i mocny. Nie odpowiedział mi, no contact! Jak na zawołanie w kuchni pojawiła się... Marta z czułym „Robciu” na ustach. Zobaczyła to, co się działo przy lodówce – mnie w objęciach jej chłopaka, który z kolei pochylał się nad moją szyją. Słowa zamarły jej na ustach, ale nie na długo.
-        Ty obrzydliwa dziwko!!! – Obraźliwe niezasłużenie słowa raniły mnie jak chłosta. – Odczep się od mojego faceta! Przyszła sama i myśli, że może prowokować cudzych chłopaków! Wynocha stąd, bo oczy ci wydrapię! – Marta wyglądała na wściekłą. Robert sam odskoczył ode mnie i patrzył zuchwale wokół. Nie wyglądał na zaatakowanego przez spragnioną pieszczot, ale nikt tego nie zauważał. Zleciała się reszta towarzystwa. Ale zadyma!
-        Co tu zaszło – Kaśka wkroczyła na środek kuchni, starając się opanować sytuację.
-        Twoja przyjaciółka-zdzira napadła Roberta! – poskarżyła się Marta.
-        To niemożliwe, prędzej Robert ją napadł! – oburzyła się Kaśka.
-        Ja? Wszedłem po sok, a Justyna po prostu rzuciła się na mnie. Nie ma się co dziwić, przecież nie ma chłopaka i na pewno brakuje jej trochę męskich hormonów, he, he... – ta świnia otworzyła gębę, by zarechotać i mnie obrazić!
-        Po męskie hormony na pewno zwróciłabym się do jakiegoś mężczyzny – powiedziałam z jadem, bo nie wytrzymałam. I to była cała moja obrona. Po prostu wyszłam z kuchni, potem wyszłam z korytarza i wreszcie wyszłam z tego domu. Kaśka coś tam za mną krzyczała, ale przecież nie miało najmniejszego sensu pozostawanie w tym towarzystwie choć chwilę dłużej. Do północy brakowało prawie równo 60 minut. Co robić? Dotarłam do skrzyżowania ulic. Dom Kaśki leżał w spokojnej dzielnicy willowej, ale dość daleko od centrum, w którym mieszkam. Jak się tam przedostać? Nagle na końcu ulicy usłyszałam jakieś niewyraźne krzyki, tupot nóg. Wytężyłam wzrok. Wyglądało na to, że ktoś biegnie, a ktoś inny go ściga. Niestety, chyba obaj się przy tym wcale nie bawili. Bez namysłu, instynktownie, wskoczyłam w gęstą choinkę, rosnącą na terenie jakiejś posiadłości, gdzie furtka była przyjaźnie uchylona. Schowana za kłującymi gałęziami, z bijącym sercem czekałam aż ścigany i ścigający mnie miną. Nogi ugięły się pode mną, bo zdałam sobie sprawę, że powrót do domu może być trudny, a nastrój nieskrępowanej zabawy niekoniecznie dominuje tego wieczora. I w sylwestra mogą mnie spotkać złe przygody! Trzęsąc się z zimna i strachu stałam tak dobrą chwilę, gdy usłyszałam cichy głos:
-        Proszę pani, proszę się nie bać!

Odwróciłam się i ujrzałam w słabym blasku poświaty z okna, że stoi przy mnie pan w wieku mojego taty, w kapciach i narzuconym płaszczu. – Wszystko widzieliśmy z żoną przez okno, mogła się pani nieźle wystraszyć. Proszę, proszę do nas na herbatę. Chyba należy się pani duchowe wsparcie! – facet wyglądał niegroźnie, a ja miałam już dość tego upojnego, sylwestrowego wieczoru. Przy herbatce u państwa Gruszeckich czas szybko mijał, bo ludzie okazali się przemili. Spędzali wieczór sylwestrowy sami w domu, a ich syn poszedł na jakąś imprezę do znajomych. Dotrwałam do północy bez patrzenia na zegarek. Wznieśliśmy toast. Wcale nie spieszyło mi się do domu. Zadzwonił telefon i państwo Gruszeccy przyjęli życzenia od syna. Przyznali mu się, że mają niespodziewanego gościa. Koło pierwszej chciałam naprawdę już iść, ale pani Irena zatrzymała mnie, podając pyszne ciasto, jakby na deser naszej sylwestrowej uczty. Nie minęło parę minut, gdy w zamku zazgrzytał klucz i do domu wszedł wysoki chłopak, uśmiechnął się, ukłonił i zdjął czapkę, pozwalając rozsypać się bujnym blond włosom. „O rany, żeby mieć takie pukle!” – pomyślałam z zazdrością, gdy Wojtek był mi przedstawiany.
-        Specjalnie się spieszyłem, by cię poznać, Justynko! Gdy rodzice mi powiedzieli przez telefon, że mają takiego niespodziewanego gościa, nie mogłem wysiedzieć z ciekawości na nudnej imprezie!
-        To ciekawe, ja też byłam dzisiaj na nudnej imprezie, ale nie mam na myśli wizyty w twoim domu – zastrzegłam się szybko.
-        Wiesz, kiedy idzie się na sylwestra bez pary, czego można się spodziewać?
-        Nie masz znajomej, z którą mógłbyś pójść na imprezę?
-        Tak się złożyło, że nie mam... A tam byli sami zakochani, którzy nie wiadomo, po co przyszli, bo i tak najlepiej czuliby się wyłącznie we własnym towarzystwie!
-        Skąd ja to znam?
-        To skoro ustaliliśmy podstawowe sprawy, pozwól, że z Tobą zatańczę. W końcu mamy nowy rok i nie ma sensu teraz iść do domu, by spać!

Nie do wiary, jak szybko mija noc sylwestrowa, gdy ma się odpowiedniego partnera do zabawy! Przetańczyliśmy z Wojtkiem całą noc, w jego pokoju, przy muzyce z radia. I była to piękna noc sylwestrowa. A dzisiaj w południe umówiliśmy się na łyżwy. Myślę sobie, że dzięki temu idiotycznemu skandalowi u Kaśki poznałam kogoś bardzo dla mnie cennego. Bez względu na to, co dalej z tego wyniknie...

Tekst: Beata Łukasiewicz

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz