poniedziałek, 25 marca 2013

Amerykańskie lody

I kto by przypuszczał, że praca jako au pair może obfitować w tyle niezwykłych, romansowych wydarzeń?


To był trzeci dzień mojego pobytu w Ameryce. Nadal nie mogłam uwierzyć, że dopięłam swego i jestem tu na „pracowitych” wakacjach jako opiekunka do dzieci (au pair) z możliwością uczenia się języka i w ogóle wszystkiego o tym cudownym kraju. Rodzina, do której trafiłam jest typowa – trójka małych dzieci (4, 6 i 8 lat) oraz bardzo zapracowani rodzice, robiący najwyraźniej karierę w biznesie... Dzieciaki są fajne – czterolatka ma na imię Roxanna (w skrócie Roxy), sześciolatka to Caroline, a ośmiolatek ma na imię Ralph. Wszyscy bardzo starają się mnie poznać, bo nie mają, oczywiście, pojęcia, gdzie leży ta Polska, z której przyjechałam. Ale nieważne – dogadujemy się. Dobrze, że mam młodsze rodzeństwo i dzięki temu umiem obchodzić się z małymi dziećmi. No, te moje tutaj nie są już takie małe, całkiem do rzeczy można sobie z nimi porozmawiać. Nie mam problemu z praniem pieluch czy czymś takim, no nie! O, Roxy właśnie trąciła mnie swoim okrągłym tyłeczkiem, obracając się na drugi bok. Już wczoraj przyszła do mojego łóżka, oznajmiając, że bardzo nie lubi sama spać, bo się gubi w tym łóżku i rano „nie może się znaleźć”. Cokolwiek to znaczy, jest strasznie słodka i przylepna, ale też rozpycha się jak niedźwiedź i drugą noc śpię na samiuteńkim brzeżku, by jej nie przeszkadzać. W tym momencie do pokoju wpadła jak letnia burza z huraganem - Caroline. Zważywszy, że była dopiero 6 rano, można by uznać, że dziewczynka ma aż nadmiar energii. Na całe szczęście, od przylotu nie mogę dojść do ładu z godzinami snu, więc i tak budzę się wcześniej od Caroline. Nie ma szans mnie obudzić, zawsze jest spóźniona... A zatem - mój dzień pracy właśnie się zaczął...

***

-        Pójdziemy dzisiaj do delfinarium? – zapytała Roxy przy śniadaniu.

-        Możemy, ale musicie mi powiedzieć gdzie to jest? Nie znam przecież jeszcze wcale miasta i okolicy.

-        Niedaleko, jedzie się trochę samochodem, a potem... – zaczęła mi tłumaczyć przejęta Caroline.

-        Hola! Jeśli się jedzie samochodem – to odpada. Nie mam prawa jazdy, nie umiałabym was zawieźć! – powstrzymałam te zapędy.

-        Nie umiesz jeździć samochodem? – zdziwił się Ralph. – Przecież jesteś już duża. Ja będę mógł za rok!

-        Akurat! – roześmiałam się. – Za rok to może na hulajnodze sobie pojeździsz... U mnie, w  Polsce, tak szybko się nie ma samochodu, więc nie miałam się gdzie nauczyć. Poza tym są inne sposoby: można jechać tramwajem, autobusem...

-        A co to jest tramwaj? – zapytała Roxy.

-        Ja wiem, ja widziałem! – wrzeszczał rozradowany Ralph. – Ale nigdy nie jechałem, to chyba śmiesznie się tak jedzie, no nie? – dopytywał się. Co śmiesznego może być w jeżdżeniu tramwajem – ni mam pojęcia... - Lepiej wymyślcie jakieś miejsce, do którego można dojechać metrem – powiedziałam.

-        To jedźmy do parku! Tam są ławeczki, posiedzisz sobie, a dla dzieci są huśtawki. No i można zjeść wielkiego loda! Kupisz nam, kupisz??? – dopytywała się Caroline.

-        Park? Okay. Lody też będą, nie ma sprawy. To zbierajmy się. Lets go! – popędziłam moją trzódkę.

Park rzeczywiście był uroczy – duży, rozległy z wieloma atrakcjami dla dzieci. Wcale nie musieliśmy długo jechać metrem, dzieci mi pomogły, choć to zdumiewające, jak takie maluchy  umieją orientować się w wielkim mieście. No, właściwie kierował mną Ralph, tylko on znał nazwy stacji metra i wiedział, na której trzeba wysiąść.  Moja gromadka rozbiegła się na wszystkie strony, ale miałam ich cały czas na oku. Jestem ich opiekunką! Zaczęłam przeglądać książkę z idiomami amerykańskimi, którą przywiozłam sobie z Polski – muszę przecież cały czas ćwiczyć język. Zziajany Ralph podbiegł do mnie po pól godzinie:

-        A gdzie lody???

-        Zaraz będą. Wołaj dziewczyny, idziemy na deser!

-        Pójdziemy do wujka Czada, u niego są najlepsze!

-        To wasz wujek ma tu lodziarnię? – zdziwiłam się mocno.

-        Nie, tak się tylko nazywa: „Lodziarnia u wujka Czada”.

-        Rozumiem – zdążyłam już zresztą sama zauważyć, że amerykańskie nazwy firm często sugerują jakieś pokrewieństwo – „u wujka”, „u mamy” itd.

W lodziarni nie było tłoku, ale obsługiwało kilka osób. Podeszliśmy do pierwszego z brzegu stanowiska i tam zobaczyłam za ladą... chłopaka. Świetnego chłopaka, dodajmy...

-        Hej, na jakie lody macie ochotę? – zapytał uprzejmie, z szerokim uśmiechem i szybko obejrzał sobie całą naszą czwórkę. – Wszystkie są twoje? – mrugnął do mnie porozumiewawczo.

-        Eeee, właściwie.... I tak... i nie! – wydukałam, cała czerwona na twarzy z wrażenia.

-        Małgosia nie jest naszą mamą – natychmiast poinformowała chłopaka Roxy. - To nasza opiekunka, ale fajna jest wiesz? Pozwala mi włazić do siebie do łóżka, bo ja nie lubię sama spać. I przyjechała z jakiejś Polski, nie wiem, gdzie to jest może w Arizonie i tam jeżdżą tramwaje!! I daj mi malinowo-cytrynowo-orzechowo-czekoladowo-truskawkowo-pistacjowe!!! – zakończyła żądaniem swoją przemowę Roxy.

-        Poczekaj, muszę kupić tonę wafla, żeby wpakować tam twoje lody – zażartował chłopak, nakładając jej wielką porcję, ale nie w tylu smakach. I zwrócił się do mnie: - Od razu jak usłyszałem Twoje imię, wiedziałem, że jesteś cudzoziemką!

-        Tak?

-        Powiedz jeszcze raz swoje imię! – zażądał.

-        Małgosia.

-        Malośia? – powtórzył, naprawdę się starając.

-        Małgosia.

-        Małoszia? – próbował jeszcze raz.

-        Małgosia.

-        Strasznie trudne.

-        To zdrobnienie od Małgorzata!

-        Mahoszata? – zaczął sobie chyba z lekka łamać język.

-        Pocieszę cię. Teraz ty powiedz swoje imię, a ja będę sobie łamać język - zaproponowałam

-        Jerry! Mam na imię Jerry!

-        To chyba umiem: Dżery.

-        Bardzo dobrze. Widzisz, ja mam łatwe imię!

-        Co z moimi lodami? – wtrącił się do tego lingwistycznego flirtu Ralph.

-        Już nakładam – Jerry naprawdę nie pożałował ani lodów, ani polewy. – A dla małej lady? – zwrócił się do Carol.

-        Sama nie wiem.. Może tylko czekoladowo-waniliowe?

-        A tobie zrobię coś specjalnego. Puchar dwa serca – powiedział do mnie Jerry i zaczął... rzeźbić łyżką w lodowej masie. Wyszły mu zamiast kulek dwa śliczne, pulchniutkie serduszka, które ułożył następnie w waflowej miseczce. – Proszę, to dla ciebie. Amerykańskie lody.

-        Bardzo dziękuję. Wyglądają bardzo specjalnie.

-        To słodkie, lodowe powitanie...

-        Czy i mi takie zrobisz? – zapytała cicha do tej pory Roxy, która pochłaniała swoją porcję. Wyraźnie jednak zamierzała zjeść drugą...

-        Zrobię ci jeszcze ładniejsze i smaczniejsze. Jutro!

-        Dopiero? – zapytała zawiedziona Roxy.

-        Przyjdźcie znowu, będę na was czekał.

-        A ile płacimy za dzisiejsza ucztę?

-        Ani centa. Ja stawiałem!

 

-        Co za miły sprzedawca – powiedziałam chwilę później do dzieci. – Czy on zawsze stawia wam lody?

-        Nigdy wcześniej! – powiedział Ralph.

-        Wiesz, wydaje mi się, że on cię polubił i teraz będziemy jedli codziennie lody za darmo! – rozmarzyła się Roxy.

-        Nie liczyłabym na to.

-        Dlaczego? – zapytała Carol. - On naprawdę chciał być dla ciebie miły, nie dla nas...

Czyżby mała dziewczynka była tak spostrzegawcza? Ja też dostrzegłam wesołe ogniki w jego brązowych oczach. Sprawdzę to jeszcze jutro!

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. lody.com

 

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz