czwartek, 21 marca 2013

Zgubiono - znaleziono

Co też może wyniknąć ze znalezienia cudzej zguby?

-        Ten twój kot jest całkiem zwariowany! – powiedziała mama wchodząc do kuchni, gdzie robiłam sobie śniadanie. – Położył się teraz w twoim łóżku, na poduszce i przykrył kołdrą. Wygląda jak dziecko, śpi na boku i jeszcze sobie łapą zasłonił mordkę...
-        No coś ty! – pobiegłam to sprawdzić do swojego pokoju. Rzeczywiście, Max udawał, że śpi. O dziewiątej rano!
-        Mało tego, odkryłam, kto obgryza bagietki higieniczne do uszu! – powiedziała mama głosem oficera śledczego, patrząc badawczo na Maxa, nadal udającego głęboki sen.
-        Max obgryza? – teraz ja... udawałam niezorientowaną.
-        Oczywiście! Smakuje mu tylko wata, bo patyczki zostawia puste. Wyjadł ostatnio całe pudełeczko, nie mówiłam ci, bo nie byłam pewna. To jakiś dziwak koci i tyle.
-        Nie byłaś pewna.... hm,  a co, podejrzewałaś tatę? – roześmiałyśmy się obie. - Do czego jednak Maxowi potrzebna wata w pożywieniu? – zastanawiałam się. Nie mam pojęcia. Nic na ten temat nie napisali w książkach o hodowli syjamów. Witaminki, owszem, ale jakieś patyczki higieniczne?
-        Gdzie się dzisiaj wybierasz? – zapytała mama, gdy wróciłyśmy do kuchni.
-        Szkoda mi ładnej pogody, pójdę z Martą na wały albo do parku, trochę się poopalać. To już pewnie ostatnie tak słoneczne dni lata...
-        Zróbcie sobie kanapki.
-        Uhm. Może to dobry pomysł?
-        I weźcie Maxa!
-        O nie, co to, to nie! To kot domowy, żaden dzikus. Nie będę go potem ganiać po całym mieście albo ściągać z drzewa.
-        No dobrze, jakoś sobie z nim poradzę. Tylko zabroń mu włażenia do łazienki, kiedy się kąpię...

Godzinę później szłyśmy z Martą wałami nad Odrą, szukając ładnego miejsca do rozłożenia koca. Dzień był słoneczny i naprawdę bardzo, bardzo wakacyjny. Miasto nadal wyglądało na opuszczone. Pewnie większość smaży się plażach
-        To mówisz, że Max obgryza bagietki higieniczne z waty? – dopytywała się Marta, rozbawiona. Uwielbia opowieści o moim kocie. A jest co opowiadać, Max ma dopiero trzy miesiące i mnóstwo różnych pomysłów.
-        No! Po prostu rzuca się na nie, jak tylko położysz je na brzegu umywalki!
-        Co z tego kota wyrośnie, aż strach pomyśleć...
-        Jakaś wielka kula waty! – powiedziałam rozbawiona. Wyobraziłam sobie wielką kulę beżowego futra z czarnymi końcówkami. Śmieszne.
-        Tu będzie chyba dobrze... – Marta wskazała kawałek trawy w słonecznym cieniu. Zaraz rozłożyłyśmy tam koc i wyjęły inne akcesoria. Było bardzo ciepło. Rozebrałyśmy się do kostiumów.
-        Trzeba się wysmarować, nieźle grzeje.
-        Chyba odłożę nam colę i kanapki do cienia, bo zaraz będzie z niej ciepły, strzelający cocktail, a z kanapek zrobi bryja. Brrr! – wstałam, by położyć butelkę z colą w cieniu wysokich chwastów. Nagle na coś nadepnęłam. Myślałam, że to psia „mina”, ale nie... To coś twardszego, jakiś przedmiot. Schyliłam się... portfel? Tak, czarny, skórzany portfel na dokumenty. Dosyć spory, wyglądał na męski.
-        Zobacz, co znalazłam – powiedziałam do Marty.
-        O rany! Portfel? Chyba męski... Gdzie?
-        Tam, w trawie leżał czy w chwastach. Ciekawe, skąd się tu wziął?
-        Może ktoś był tu też na opalanku i zgubił? Facet?
-        Może... Ale to dziwne. Taki duży portfel nie jest łatwo zostawić na kocu...
-        Może wiesz... Zdjął spodnie, położył w trawie, a potem mu z nich, z kieszeni wypadł portfel. Może był tu z dziewczyną, zajął się czym innym i o portfelu nie myślał...
-        Hm. Co teraz? Zajrzymy?
-        Jasne, może będą jakieś informacje o właścicielu!

Jasne, że były. To w końcu portfel! Pierwsze, co wyjęłyśmy to dowód osobisty. Zajrzałyśmy na zdjęcie i adres zamieszkania. Młody chłopak i młody... dowód. Wynikało z daty urodzenia, że Marek Pietras ma 19 lat. Ze zdjęcia patrzyła sympatyczna twarz, bruneta. Mieszka niedaleko stąd, na Lisowskiego. Oprócz dowodu było jeszcze w portfelu 50 złotych, jakiś notesik z adresami, zdjęcie ładnej dziewczyny (pewnie narzeczonej), wizytówki, paragon (płyta CD) i różne karteczki.
-        Popatrz, tego Lisowskiego jest całkiem niedaleko stąd. Co robimy?- zapytała Marta.
-        To jasne, że portfel musi wrócić do właściciela. Jak będziemy szły do domu, wstąpimy tam po drodze i oddamy mu wszystko. Może zgubił to wczoraj i jeszcze nie wie, albo nie ma pojęcia, gdzie szukać.
Nie zajmowałyśmy się więcej portfelem, leżał schowany w plecaczku Marty i czekał spokojnie. Po południu miałyśmy już dość plażowania. Postanowiłyśmy się ewakuować:
-        Wiesz dokładnie, gdzie jest ta ulica? – upewniałam się.
-        Mniej więcej. Popytamy się, najwyżej!

Znalezienie ulicy i domu nie było takie trudne. Gorzej, bo domofonu nikt nie odbierał.
-        Co robimy? Czekamy? – zapytałam.
-        Poczekajmy, może wszyscy są w pracy, to trzeba dać im szansę na dotarcie do domu. Chociaż z kwadrans.
-        Nie ma sprawy, skoro już tyle trudu sobie zadałyśmy... – wypatrzyłam nieopodal sklep spożywczy i poszłam po lody. Martę zostawiłam na czatach. Kiedy wróciłam, powiedziała z detektywistycznym zaangażowaniem:
-        Przed chwilą weszła do tej bramy jakaś kobieta, w średnim wieku. Może spróbujemy teraz zadzwonić?
To był dobry plan, bo domofon się zgłosił. Gorzej, bo my nie zdążyłyśmy ustalić, co powiemy!
-        Dzień dobry pani, eee, szukamy Marka, eeee, Marka Pietrasa...
-        Nie ma go w domu, a o co chodzi? – zapytał damski głos, bardzo zmęczony i smutny.
-        Proszę pani, znalazłyśmy portfel na Odrą. To portfel Marka, chciałyśmy go oddać...
-        Portfel? Proszę bardzo, wejdźcie w takim razie... – domofon zasygnalizował otwarcie drzwi. Mieszkanie było na I piętrze, zanim tam dotarłyśmy, czekała na nas w drzwiach kobieta, chyba mama Marka.
-        Znalazłyście portfel Marka? Boże, może są na nim jakieś ślady...- powiedziała kobieta z nadzieją.
-        O jakie ślady pani chodzi?
-        Nie wiem... Marek jest w szpitalu. Wczoraj został dotkliwie pobity. Nie wiem, co się stało, jak i gdzie, bo leży nieprzytomny. Znalazł go jakiś przechodzień, który wyszedł na spacer z pieskiem. Marek walczy o życie. Właśnie wróciłam od niego... Jeśli na portfelu są jakieś ślady, może znaleźliby tych bandytów!
-        O Boże, nic nie wiedziałyśmy!
-        A niby skąd? Jeśli nie macie z tym nic wspólnego, to skąd macie wiedzieć, co się stało?
-        Myślałyśmy, że zgubił portfel ot tak, z roztargnienia – powiedziałam.
-        Nie, musiał mu wypaść. Może wcześniej, tak że ci sprawcy tego nie zauważyli, albo w czasie szamotaniny...
-        Nie wygląda na to, by był przeszukiwany, bo dużo w nim jest papierów. No i zostało 50 złotych.
-        No to śladów żadnych nie będzie.
-        A co mówią lekarze?- spytała Marta.
-        Marek został pchnięty nożem, stracił trochę krwi. Na razie jest źle. Policja nie wie, co się stało. Ja też nie. Marek to taki spokojny, dobry chłopak! Żaden tam bandzior. Nie wiem, co naprawdę działo się tam nad Odrą wczoraj. W dodatku prawie w biały dzień! Była siódma.
-        Strasznie nam przykro... Nie znamy Marka, ale i tak współczujemy, że stał się ofiarą takiej brutalnej napaści. Czy można wiedzieć, w którym leży szpitalu?
-        Tak, na Piwnej, ale nie składajcie mu wizyty. Jest nieprzytomny...

Pożegnałyśmy się z matką Marka. Co za dziwna historia... Było mi żal tego nieznajomego chłopaka. Nawet go nie widziałam, nic prócz zdjęcia w dowodzie, ale... Wyobrażałam sobie, jakbym się czuła, gdyby spotkało to jakiegoś mojego znajomego. Koszmar! Zaczynałam mieć ochotę na odwiedzenie go w szpitalu... Marcie nic nie mówiłam, bo było mi głupio. Nie dość, że nie znam faceta, to jeszcze chcę odwiedzać nieprzytomnego, jaki to ma sens? Dla mnie jednak miało. Odczekałam trzy dni i pewnego popołudnia pojechałam na Piwną. Dobrze, że znałam nazwisko, to szybko wskazano mi salę. Siostra zapytała tylko:
-        Narzeczona? – a ja przypomniałam sobie zdjęcie w portfelu. Na szczęście ona tego zdjęcia nie widziała, więc...Skinęłam w nieokreślony sposób głową, lecz mimo to pielęgniarka zaprowadziła mnie do sali na intensywnej terapii. – Jest, niestety, nadal nieprzytomny. Ale rozmawiaj z nim, to czasem pomaga chorym wyjść ze śpiączki! Na pewno się ucieszy na twój widok! – po czym wyszła.

Ostrożnie podeszłam do łóżka. Jakieś zabandażowane ciało, podłączone do kroplówek. Wyglądało to strasznie. Poczułam taką żałość, że aż ścisnęło mnie w gardle. Pomyślałam sobie, że muszę coś powiedzieć...
-        Dzień dobry....hm... my... nie znamy się. Znalazłam twój portfel nad Odrą. Mam na imię Agnieszka... Nie wiem, co ci się przytrafiło, ale bardzo ci współczuję... Nie sądzę, byś zasłużył na cios nożem w brzuch. Nie wiem, kto w ogóle może na coś takiego zasłużyć. To okropne! Może szedłeś sobie spokojnie ze swoją dziewczyną na spacer, wałami nad Odrą i napadły cię jakieś zbiry z nożami? Nie wiadomo! Dopóki się nie obudzisz, nic nie będzie wiadomo... Trzymaj się, będę cię odwiedzać!– uznałam, że jak na pierwszą wizytę to krótkie przedstawienie się wystarczy mu w zupełności.

Kiedy wróciłam do domu, mama oglądała tv trzymając Maxa na kolanach. Wyglądali na szczęśliwych. Może oboje zażyli sobie kocie witaminki?
-        Co słychać u twojego „angielskiego pacjenta”? – mama była w wtajemniczona w plan moich szpitalnych wizyt.
-        Bez rewelacji. Dziwnie się rozmawia z... mumią. Żartuję. To okropnie przygnębiający widok!
-        Podoba ci się ten chłopiec?
-        Skąd ja mogę wiedzieć? Nawet z samej powierzchowności trudno wywnioskować, jaki on jest. Strasznie mi go żal, to na pewno.
-        Podziwiam cię za to twoje miękkie serduszko...
-        A co ty byś zrobiła na moim miejscu? – zapytałam.
-        Dokładnie to samo, kochanie... – powiedziała mama i spojrzała na mnie w taki cudowny sposób.

Kiedy następnego dnia dotarłam do szpitala, już w drzwiach poczułam, że coś się zmieniło. W drodze na salę do Marka zaczepiła mnie pielęgniarka:
-        Czy pani wie, że on się obudził? Wczoraj, prawie zaraz po pani wyjściu! – oznajmiła radośnie.
-        O Boże, niemożliwe!
-        Tak, tak! Musiało mu bardzo zależeć, by z panią porozmawiać!
-        Ojej, to straszne. My...., my..... się w ogóle nie znamy!
-        To pani nie jest jego narzeczoną? – zdziwiła się pielęgniarka.
-        Właściwie to nie...
-        Też mnie trochę dziwiło, że narzeczona przychodzi do nieprzytomnego chłopaka dopiero po trzech dniach... No, mniejsza z tym, teraz będzie pani mogła pogadać z nim, ale krótko. Najwyżej 5 minut. Jest bardzo słaby!

Z bijącym sercem weszłam na salę. Nie było nikogo, jedynie nieruchomy kształt podłączony do kroplówek. Zbliżyłam się do łóżka. Poruszył się, skierował głowę w moją stronę. Nie spał. Popatrzył na mnie i uśmiechnął się.
-        Dzień dobry... – wydukałam. – My się właściwie nie znamy... Mam na imię...
-        Agnieszka.... – powiedział cicho. – Słyszałem, co do mnie mówiłaś wczoraj...
-        Słyszałeś? Przecież byłeś w śpiączce!
-        Chyba nie do końca, bo jakimś cudem słyszałem...
-        Jak się czujesz?
-        Cudownie. Odwiedziła mnie taka piękna dziewczyna... Żyję. To wspaniałe perspektywy.
-        Czy mówiłeś już policji, co się stało?
-        Na razie nie chcę sobie tego przypominać.
-        O.K. nie rozmawiajmy na ten temat. A co mówią lekarze?
-        Chyba poleżę tu jeszcze kilka dni. Rana szybko się goi, ale muszę nadrobić zaległości w... życiu. Bo w spaniu nie mam żadnych! Czy będziesz mnie często odwiedzać?
-        A twoja dziewczyna?
-        Nie mam przecież dziewczyny...
-        Widziałam jakieś zdjęcie w portfelu...
-        Ach, to.... To nie jest moja dziewczyna.
-        No, nieważne. Jasne, że będę cię odwiedzać! Dlaczego miałabym teraz przestać, skoro się już obudziłeś? Przyjdę jutro, nie chcę cię dzisiaj zmęczyć...
-        Przyjdź, proszę...

Tego samego wieczoru myślałam o Marku, ale były to już o wiele weselsze myśli. Głaskałam Maxa, szepcząc mu do ucha:
-        Wiesz koteczku, ciekawa jestem, co z tego wszystkiego wyniknie... No i czy Marek lubi koty?

tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. fabryka-pikseli.com

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz