niedziela, 24 marca 2013

Kapelusz pełen słońca



Jola i Miriam wybrały się na wycieczkę rowerową. Co się może zdarzyć, gdy złapie się „flaka” na trasie do starożytnego grodziska?

- A pompkę mamy? – zapytałam niespokojnie Miriam, sprawdzając wprawnym okiem stan techniczny naszych rowerów.

- Pompkę? Nie, w ogóle nie posiadam pompki. Ty też nie masz. Ale właściwie po co nam, dmuchnąć sobie w oponki możemy na stacji benzynowej.

-  No tak, ale wybieramy się na wycieczkę poza miasto i gdyby coś nam wlazło pod koło, to nie dopompujemy... – zmartwiłam się.

-  O rany, Jola, histeryzujesz, przecież nigdy nam się to jeszcze nie zdarzyło. Flak w rowerze? Co nam może wleźć pod koło? Żaba, ślimak? To zwierzątka nieuzbrojone, opony ci przecież  nijak nie przegryzą...

- Tak, mądralo? Ok., ja histeryzuje. – trochę obrażona wsiadłam na rower. Jestem zawsze „kierownikiem wycieczek” i do mnie należy zamartwianie się o wszystko. Miriam, jak zwykle, ubrała sobie kapelusik, zgrabny plecaczek zarzuciła zawadiacko na ramię i nie martwi się już o nic. Nawet nie wie, dokąd jedziemy. Ma mnie.

-  A dokąd właściwie jedziemy? – zainteresowała się w tym samym momencie, jakby na zawołanie Miriam.

-  Znalazłam na mapie okolicy czerwony szlak i ścieżkę rowerową na szczyt grodziska z X wieku.

-  Co to jest grodzisko?

-  Tam kiedyś był gród, mieszkali ludzie w drewnianych chałupkach, mieli fosę i takie tam różne urządzenia. Tysiąc lat temu tam mieszkali, to może być ciekawe.

-  O ile coś tam w ogóle do oglądania zostało. Dobra, jedziemy!

-  Nie pytasz nawet, ile to kilometrów?

-  Wolę nie wiedzieć, bo jak dużo, to zaraz pupa mnie będzie bolała od siodełka!

-   Ok.! - nie będę jej mówić, że 30 km w jedną stronę. Damy radę... - Jedźmy więc! – zarządziłam. Jestem kierownikiem, czy nie?

Trzeba było przedrzeć się najpierw przez miasto, potem jego peryferie i wreszcie zagłębić się w stary las, rowerowym szlakiem, prowadzącym do tajemniczego grodziska. To najprzyjemniejszy odcinek trasy. Las był stary i rozśpiewany. Wokół nas krążyły wielobarwne motyle, prawie siadając nam na ramionach i jakby wskazując nam drogę. Pracowicie omijałyśmy ślimaki, wędrujące w poprzek drogi.

- Spójrz! – krzyknęła Miriam, wskazując mi coś na ziemi. – Muszą tu jeździć samochody, bo rozjechały żabę, a wcześniej widziałam mysz przerobioną na dwuwymiarową...

- Możliwe. Droga jest dość szeroka, utwardzona gdzieniegdzie kamieniami i cegłami z rozbiórki. Ale dokąd miałyby tedy jeździć? – zastanawiałam się na głos.

-  Może to jakiś skrót do pobliskiej wsi.

-  Może.

W tym momencie Miriam wykonała jakiś gwałtowny skręt w bok, wpadła na kamień, rower się zachwiał i właściwie nie wiem, czy ją zrzucił, czy to Miriam przytomnie zeskoczyła sama na ziemię.

- Cholerny kamol! – zezłościła się. – Chciałam ominąć wyjątkowo dorodnego winniczka!

Podeszłam do niej, kiedy właśnie chciała wsiąść ponownie na rower, podnosząc go z ziemi, gdy moją uwagę przykuło przednie koło.

-  Masz flaka – powiedziałam spokojnie.

-  I co teraz? – spod kapelusika spojrzały na mnie okrągłe ze zdziwienia oczy Miriam. – Widzisz, wykrakałaś! – próbowała mnie obarczyć odpowiedzialnością za zdarzenie.

-        Wprawdzie nie mamy ze sobą pompki, ale ona i tak niewiele by nam pomogła. Tu potrzebna byłaby jakaś łata do dętek na zimno, albo ja wiem, co? No więc nie możesz wsiąść na rower. Wygniesz koło - tłumaczyłam dalej.

- No to jak mamy dojechać do grodziska?

- Nie mam pojęcia. Będziemy prowadziły rowery.

- A z powrotem? Co z drogą powrotną? - Miriam była coraz bardziej niespokojna. Usiadła na skraju drogi, w trawie i wachlowała się kapelusikiem.

- Hm. Może rzeczywiście powinnyśmy zrezygnować z wycieczki i zawrócić? Sama nie wiem...

W tym momencie usłyszałyśmy odległy hałas. Najwyraźniej zbliżał się w naszym kierunku jakiś pojazd. Samochód, konkretniej. Zza zakrętu wytoczył się śmieszny, dwukolorowo pomalowany maluch.

- O rany! Może będą mieli łaty do dętki! – powiedziałam szybko do Miriam i zaczęłam machać rękoma do samochodu. Zatrzymał się tuż przy nas. Siedziało w nim... dwóch chłopaków.

-  Cześć! – powiedziałam do obu. – Nie macie czasami łatek?

-  Łatek? – powtórzył odruchowo kierowca, swoją drogą sympatyczny rudzielec.

- No! Takich do reperowania opon. Złapałyśmy gumę, mamy flaka, nie możemy jechać dalej, a wybrałyśmy się do grodziska... – opowiadałam. Chłopcy zaczęli wysiadać z auta. Pasażer też był niczego sobie...

- Który to rower? – zapytał kierowca.

- Mój – wskazała Miriam, a on spojrzał na nią i gdyby wzrok mógł się zmaterializować, wszyscy ujrzelibyśmy pewnie snop iskier. Rudzielec po prostu nie mógł oderwać oczu od Miriam. Albo przez kapelusik, albo przez blond włosy albo w ogóle przez to, że moja przyjaciółka jest śliczną dziewczyną...

- Popatrzmy – powiedział pasażer. – Kiepsko to wygląda. Igor, czy ty masz łaty? – zapytał skamieniałego kierowcę.

- Nie, nie mam łat! – przytomnie odpowiedział rudzielec, otrząsając się z zapatrzenia.

- To co my teraz zrobimy? – zapytałam. – Byliście nasza ostatnią deską ratunku. Maluchy najczęściej mają łaty w bagażniku, to jedyne chyba opony, które można  w ten sposób naprawić... – odarli mnie z resztek nadziei.

- Plan może być taki, – tłumaczył pasażer. Chyba zorganizowany z niego facet, co bardzo mi się w facetach podoba – zostawiacie tu rowery, wsiadacie do auta, jedziemy przez grodzisko do wsi i tam szukamy u sąsiadów łat. Wracamy, reperujemy i już.

- Ale jak mamy zostawić rowery? Ktoś je ukradnie! – zmartwiłam się. Miriam się nie odzywała, zajęta patrzeniem w oczy rudemu. Właściwie chyba oboje odlecieli na inną planetę. Na Ziemi zostałam ja i pasażer o nieznanym mi imieniu...

- Rowery ukryjemy w krzakach. Tu naprawdę niewiele osób chodzi do grodziska. Ostatnich turystów widziałem w zeszłym roku, na jesieni!

- Super, twój plan mi się podoba, kierowniku! – pochwaliłam go za szybkość.

- Mam na imię Tomek... – no, to wiedziałam przynajmniej, kto jest naszym wybawcą.

Wgramoliłyśmy się na tył samochodu, chociaż obawiałam się, że kierowca będzie zerkał cały czas na Miriam, zamiast na drogę, co się może źle skończyć... Moje obawy potwierdziły się. Aż dziw, że nie dostał zeza rozbieżnego! Dotarliśmy do grodziska. Tomek wskazał na ścieżkę, którą należy podążyć, by dotrzeć do tzw. majdanu. Okazało się jednak, że tylko my dwoje mieliśmy ochotę się tam udać. Pozostała dwójka stwierdziła, że... posiedzi w samochodzie. Tomek bardzo ciekawie opowiadał o grodzisku, ja jednak nie mogłam się skupić, myśląc cały czas, co też Miriam tam robi z Igorem. Kiedy wróciliśmy po jakiejś pół godzinie, oboje wydawali się zaskoczeni szybkością naszego zwiedzania. Przyjrzałam się więc bacznie ich twarzy. Wyglądali niewinnie, ale... W słońcu mignął brokacik w okolicy górnej wargi Igora. Miriam używa cienia do powiek z brokacikiem, taki bajerek makijażowy na lato. A więc... Musieli się chyba całować!!! Niepojęte, moja przyjaciółka mimo wielu strasznie zawziętych na nią adoratorów, nigdy nie zachowywała się w ten sposób. Komuś tu coś musiało zaszkodzić! Pojechaliśmy do wsi, tym razem ja siedziałam z tyłu wciśnięta obok wielkiego Tomka, a Miriam pyszniła się na siedzeniu obok kierowcy. Trzeba przyznać, że te maluchy to intymne samochody, ma się taki bliski kontakt z kierowcą... Tomek szybko znalazł łaty (w domu lub u sąsiada – nie pytałam), wsiedliśmy ponownie w auto i udaliśmy się ku naszym, porzuconym w krzakach, rowerom. Na miejscu Tomek zajął się reperacja oponki, ja mu dzielnie sekundowałam, a Miriam z Igorem? Szkoda gadać. Właściwie to oni niewiele ze sobą rozmawiali... Gapili się na siebie bez przerwy. Nie rozumiem, to chyba jest nudne po 5 minutach? Kiedy rowery były znów gotowe do jazdy, nadszedł czas rozstania. Chciałam się jakoś odwdzięczyć niespodziewanym wybawcom.

- Tomek, jeśli będziesz w mieście, daj znać, jestem, ci winna duże lody! Ciebie też zapraszam, Igor, w imieniu własnym i Miriam!

-  Zapraszasz, co? Aaaa, tak, tak, przyjedziemy, z Tomkiem. Dzisiaj, wieczorem, pasuje wam? – zapytał Igor nie odrywając wzroku od Miriam. O rany, nie spodziewałam się takiego tempa!!!

- Dzisiaj? – powtórzyłam niepewnie.

- Tak, tak, niech przyjadą dzisiaj – nagle odezwała się Miriam. Przecież będziemy w mieście za dwie godziny, cały wieczór jeszcze przed nami.

- No to jesteśmy umówieni! – powiedział raźno Igor, odzyskując werwę. Jakby ktoś czar nie z niego zdjął. – Do zobaczenia o ósmej, dziewczyny!

- Do zobaczenia! – powiedziała Miriam, machając kapelusikiem na pożegnanie.

- Co ci się stało? – zapytałam, gdy chłopcy zniknęli nam z oczu.

-  Nic.

-  Słoneczko ci przygrzało? Dziwnie się zachowujesz...

- Słoneczko? Nie, nie przygrzało. Mam kapelusik. Kapelusz pełen słońca - powiedziała Miriam, uśmiechając się do siebie.

Kapelusz pełen słońca? A co to za hasło? Ludzie, jestem pewna, że moja przyjaciółka zakochała się na zabój. Zakładacie się?

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. wpina.pl

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz