wtorek, 26 marca 2013

Znaki szczególne

Dzień był pełen dziwnych zdarzeń. W ten sposób Los uprzedzał mnie o nadejściu czegoś (kogoś?) wyjątkowego... 

Obudził mnie słodki zapach hoji. Moja kapryśna roślinka doniczkowa zakwitła! W ciągu jednej nocy otworzyły się maleńkie, woskowane kwiatuszki o odurzającym zapachu. Było to o tyle dziwne, że hoje nie kwitną w listopadzie. Ich czas czarowania zapachem wypada zawsze w czerwcowe noce... Popatrzyłam na maleństwa, pogadałam chwilę z hoją i poszłam zrobić sobie śniadanko. Czajnik wesoło pogwizdywał, na talerzu pysznił się żółty ser gdy nagle... trrrraaach! Podczas krojenia „chleba młodości” (nomen omen) złamałam ogromnych rozmiarów nóż. Nie, żeby wypadł z rękojeści. Po prostu się ułamał jak zapałka. To jeszcze nie dało mi do myślenia. Dopiero kilka godzin później zorientowałam się, że coś jest nie tak, że coś wisi w powietrzu.

Kiedy wyszłam z domu już pierwsza dziura w chodniku, tuż za moją bramą, ułamała mi obcas w bucie. Skubaniutka! Zła wróciłam się do domu, żeby zmienić obuwie, bo chodzenie w tym nierównym było niemożliwe. Na wszelki wypadek przysiadłam chwilę na kanapie, by nie przynieść sobie pecha powrotem. Uparcie nie dostrzegałam faktu, że los się na mnie dziś zasadził! Oczywiście uciekł mi tramwaj w kierunku miasta. W bibliotece, do której zmierzałam, nie było prądu i nie wiadomo było, kiedy ponownie ją otworzą. Pięknie! Mój referat na poniedziałek ma wszelkie szanse na to, by nie zostać napisanym! Kiedy tak stałam niezdecydowana, czy wracać do domu, czy spróbować „przechować” się w najbliższej cukierni (co groziło natychmiastową zmianą wymiarów ciała), jakaś ciecz kapnęła mi na włosy. Popatrzyłam w szybę wystawową. No jasne! Ogromna ptasia kupa na samym czubku głowy! Nie wiem, skąd znalazłam w sobie tyle cierpliwości, żeby nie zacząć wrzeszczeć ze złości, na samym środku Rynku. Poszukałam toalety. Spranie tego świństwa z włosów zajęło mi dobre 15 minut. Dobrze, że „pani toaletowa” miała suszarkę, to wysuszyłam się, by nie wychodzić z mokrą głową na ulicę. W końcu jest listopad! Te wszystkie wydarzenia tak mnie wycieńczyły, że postanowiłam poszukać moralnego wsparcia u mojej przyjaciółki, Alicji. Znalazłam budkę telefoniczną. Co z tego, kiedy automat żwawo chapnął kartę i... już nie oddał! Ani karty, ani rozmowy z Alą. Gorzej być nie może! Rozglądałam się bezradnie za kioskiem „Ruchu”, gdy podszedł do mnie jakiś chłopczyk:

-        Widziałem, jak ci połknął kartę!

-        No połknął, i co z tego?

-        Nic, mogę ci dać żeton.

-        Za ile?

-        Za nic.

-        A ty co, żetony rozdajesz?

-        Nie, zbieram karty. Żeton mi niepotrzebny.

-        No to wezmę, bo miałam wykonać pilny telefon do przyjaciółki.

-        Tak, przyjaciółki są czasem potrzebne... – mój dobry duszek zniknął, wcisnąwszy mi w dłoń żeton telefoniczny. A może to jego sprawka, to połknięcie karty? Kolekcjonerzy są przecież zdolni do wszystkiego! Ale, co tam, dał mi przynajmniej coś w zamian. Teraz muszę tylko poszukać telefonu na żetony. Był tuż za rogiem. Z ulgą usłyszałam wolny sygnał u Alicji.

-        Halo, Ala? Co robisz?

-        Nic takiego. Sprzątam. A ty?

-        Zmagam się z Losem.

-        Z kim?

-        Z Losem.

-        Aha. I jak ci idzie? – zapytała roztargnionym głosem moja przyjaciółka.

-        Kiepsko. Jakbym ci opowiedziała, co mi się dzisiaj od rana zdarzyło...

-        Spaliłaś sobie bluzkę podczas prasowania?

-        Nie, ale...

-        Posoliłaś sobie herbatę zamiast posłodzić? – indagowała mnie dalej, dość natarczywym tonem.

-        Nie, za to...

-        Umyłaś sobie zęby kremem do golenia taty???

-        O rany, nie! Ależ to musiało być okropne!

-        Było...

-        Ala, nie wychodź czasami z domu, już do ciebie pędzę!

Najwyraźniej moja przyjaciółka też miała od rana niesamowite przygody, ale innego, niż ja dzisiaj, kalibru... Muszę ją jakoś z tego wyciągnąć! Alicja otworzyła mi drzwi okropnie potargana.

-        Boże, co ci się znowu stało?

-        Nic, to tylko te nowe wałki samoprzylepne!

-        Poczekaj, masz straszny kołtun na głowie!

-        Bo z nimi walczyłam.

-        I chyba przegrałaś... Umyj głowę raz jeszcze. Nałożymy odżywkę to włosy będą śliskie i łatwiej dadzą się rozczesać.

-        Nie mam żadnej odżywki.

-        To problem. Chwila, skoczę do drogerii. Wracam za 5 minut. Tylko nic beze mnie nie rób!

Kiedy zeszłam na dół, pod bramą czekał na mnie... piesek. Szczeniaczek brązowego koloru, z obróżką na szyjce. Rany, jaki słodki! Ten pyszczek, te uszka, MIODZIO!!! Wzięłam go na ręce i zaczęłam rozglądać się za właścicielem, modląc się, by nikogo takiego nie było w pobliżu. Kto mógł taki cukiereczek zostawić bez opieki? Tylko jakiś łotr! Piesek radośnie oblizywał mi policzek i popiskiwał ze szczęścia. Pogłaskałam go czule i ruszyłam z nim w kierunku osiedlowego sklepu. Może stamtąd komuś uciekł? Przecież nie mogę ot, tak sobie wziąć psa, nie sprawdzając, kto zacz... Zdążyłam zrobić zakupy (odżywka do włosów dla Alicji), a nie pojawił się właściciel pieseczka. Nie było nikogo, kto szukałby psa, nikt też nie zaczepiał mnie, widząc „rudego” na moich rękach. Jeśli już ludzie podchodzili, to po to, by go pogłaskać. Ale moje prawa własności nie zostały przez nikogo podważone. Co robić? Wróciłam z psem do Alicji:

-        To w drogeriach teraz psy sprzedają? – zdziwiła się moja przyjaciółka. Oj, coś ona dzisiaj okropnie roztargniona!

-        Nie! Słuchaj, niesamowita historia! Ten malec siedział samotnie pod twoją bramą. Nie było widać właściciela. Może ktoś z sąsiadów kupił sobie ostatnio psa? Nie kojarzysz, czyj on może być? – zaczęłam śledztwo. Psiak w tym czasie zajął się moimi kapciami i zrobił małą kałużę w przedpokoju.

-        Nic takiego nie zauważyłam. Ale jest słodki. Lepiej, żeby nikt go nie szukał. Weź go sobie.

-        Chętnie, ale jeśli on komuś uciekł, to trzeba go zwrócić i tyle.

-        To napisz ogłoszenie. Powiesimy w mojej bramie, skoro pod tą bramą go znalazłaś! Przynajmniej nie będziesz miała wyrzutów sumienia, że go ukrywałaś. - Alicja chyba zaczynała odzyskiwać swój słynny, zdrowy rozsądek.

-        To dobra myśl! Dawaj kartkę! – ucieszyłam się.

Za godzinę kilka ogłoszeń już wisiało w najbliższej okolicy. Nie pisałam, na wszelki wypadek, jak piesek wygląda, by ktoś nieuprawniony mi go nie zabrał. Była tylko informacja o znalezieniu psa i numery telefonów. Alicji i mojego.

-        Poczekamy godzinę, dwie, może ktoś się zgłosi – zarządziła Alicja. - Chodź, pomożesz mi przygotować obiad. Rodzice wrócą koło piątej.

Każdy dzwonek telefonu powodował przyspieszone bicie mojego serca. Ale to nie był, na szczęście, właściciel szczeniaka. Dzwonił najpierw jakiś wujek, potem koleżanka mamy Alicji, wreszcie Babcia oraz omyłkowo człowiek, który dopytywał się o jakiegoś pana Wacka, hydraulika. Koło piątej zabrałam więc psiaka i postanowiłam pojechać z nim do swojego domu. Po drodze zastanawiałam się, jak namówię rodziców na zatrzymanie psa w domu. Ledwie przekroczyłam próg, zadzwonił telefon.

-        Ja w sprawie psa... – jakiś męski głos w słuchawce.

-        Tak, słucham?

-        Czy znalazła pani może sześciomiesięcznego rudego pieska wielorasowego, z czerwoną obróżką na szyi? Powinien być tam  adres właściciela, w takim małym breloczku przy obroży...

-        Dane się zgadzają, oprócz breloczka. Musiał się urwać.

-        Czy mogę przyjechać po Bubę? Mój młodszy brat straszliwie rozpacza...

-        Tak oczywiście, podam panu adres...

Nie minęło pół godziny, gdy zadzwonili do drzwi. Za nimi stał chłopak, mniej więcej w moim wieku, trzymając ze rękę okropnie zapłakanego dziesięciolatka.

-        Dzień dobry raz jeszcze. Oto Michał, nieodpowiedzialny właściciel Buby. Ja mam na imię Krzysztof.

-        Wejdźcie, proszę! – zaprosiłam chłopców do środka, a psiak na ich widok zrobił kałużę, ale tym razem w moim przedpokoju. Michał rzucił się w jego kierunku, głośno wycierając nos w rękaw kurtki. – Jak to się stało, że Buba wam zaginęła?

-        To długa historia. Czy moglibyśmy napić się razem herbaty? Obawiam się też, że Michał będzie potrzebował kilku chusteczek higienicznych...

-        Oczywiście, nie ma problemu. Rozgośćcie się...

Poszłam do kuchni nastawić czajnik z wodą na herbatę. Spojrzałam na złamany porannie nóż i wszystkie dzisiejsze przypadki ułożyły mi się w jedną całość. Czyżby ten chłopak, Krzysztof, był moim przeznaczeniem? A to, co Los chciał mi tak bardzo przepowiedzieć, czy... czy to nie była czasem WIELKA MIŁOŚĆ? Jejku! Tanecznym krokiem wróciłam do pokoju, by przyjrzeć się mojemu... hm... ukochanemu??!!

Tekst: Beata Łukasiewicz





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz